Wiedźma dzisiaj, to albo najprostszy w realizacji pomysł na to, jak bez intelektualnego wysiłku zafundować sobie przebranie na coraz modniejsze w Polsce Halloween, albo pejoratywne określenie na kobietę złą, złośliwą, wścibską – po prostu – wiedźmowatą. Względnie, wiedźma w czasach popkultury to filmowy czarny charakter, książkowe straszydło lub sposób na to, jak zmusić dzieci do jedzenia szpinaku, dobrego zachowania czy pójścia spać o ustalonej przez rodzica godzinie.
Bo czy może być coś gorszego, od latającej na miotle, podstarzałej baby z zespołem permanentnej menopauzy i problemami skórnymi, ujawniającymi się pod postacią malowniczych, włochatych kurzajek? Może! Historyczna ignorancja!
Tak, jak jasne jest dzisiejsze, negatywne nacechowanie słowa „wiedźma”, tak jednoznaczne jest jego etymologiczne pochodzenie. Słownikowa, pierwotna wiedźma – to osoba wiedząca więcej. Bynajmniej nie przez to, że jest wścibska i wykazuje skłonność do powielania wśród sąsiadek opowieści dziwnej treści. Wiedźma wie więcej, niż wiedzieć może statystyczna tłuszcza, bo wiedźma zna zasady uzdrawiania, czarowania, przepowiadania przyszłości i wróżenia.
Od samego początku wiedźmy, czarownice, szamanki, były kobietami powszechnie poważanymi („profesja” wieszczki, od zarania dziejów kojarzona była z płcią słabszą) – głównie przez wzgląd na ich niezwykłe umiejętności i aurę tajemnicy, którą wokół siebie roztaczały. Przez tą wspomnianą, tajemniczą otoczkę – czarownice generowały też zabobony i lęk. Jest to zresztą konotacja bardzo przewidywalna, bo natura człowieka często skłania się do tego, by strachem reagować na rzeczy niezrozumiałe, tajemnicze, niezdatne do percepcji. Ot, na zasadzie: „jak czegoś nie znasz, to… lepiej niech tak pozostanie, bo jeszcze zrobisz sobie krzywdę!” Tym samym, jeszcze w średniowieczu czarownice tolerowano i ceniono. Te dobre, rzecz jasna. Przed wiedźmami praktykującymi złe zaklęcia, chroniono się za pomocą (z dzisiejszego punktu widzenia) kuriozalnych metod, jak przyszpilanie do drzwi domostwa wilczej głowy lub wieńców wielofunkcyjnego czosnku, który z równą skutecznością, co złe wiedźmy – odstraszać miał wampiry.
Metody ochronne nie dość, że się sprawdzały, to jeszcze były bardzo mobilne. Gdy w osłanianym przez czosnkowy aromat domostwie pojawiła się choroba – przeciwdziałające mocom złych czarów atrybuty usuwano i o konsultację proszono… wiedźmę we własnej osobie!
Samo określenie „czarownica” było w media tempora głębokim workiem, w którym mieściły się zarówno ówczesne Baby Jagi, ale i akuszerki, zielarki, czy – jakbyśmy to dzisiaj nazwali – specjalistki od medycyny naturalnej. Taka symbioza świata doczesnego z magicznym trwałaby zapewne w najlepsze, gdyby nie watykańska próba rozszerzenia wpływów i wydany w jej konsekwencji „Młot na czarownicę”, który miał być pomocą w inkwizycyjnym ściganiu wszystkich osób podejrzanych o rzucanie uroków i paranie się szeroko rozumianą magią. A że „magiczne” było i hokus – pokus, i akuszerskie zdolności kobiet pomagających w odbieraniu porodu (zdolności, które nota bene często przewyższały pod względem wiedzy i technicznego zaawansowania metody stosowane przez ówczesnych medyków), to pod inkwizycyjny młotek poszli wszyscy Ci, którzy mogli mieć coś wspólnego ze śmiercią władcy, plagą chorób czy burzą gradową niszczącą zbiory. Świat zaroił się od wiedźm, magów i czarownic, które w kolejce ustawiały się do spalenia. Oskarżenie o szamanizm było najprostszą metodą na to, jak skutecznie pozbyć się złośliwego sąsiada, czy obrócić w pył (dosłownie!) wredną teściową. Wtedy też, czarownice zaczęto utożsamiać z czymś bezsprzecznie złym i jeszcze bardziej brzydkim. Dorabiano im kurzajki, chude, powykrzywiane nóżki i braki w uzębieniu – tylko po to, by czary i abrakadabry tłuszczy jak najbardziej obrzydzić. I udało się! Wiedźmy (a raczej – niedobitki wiedźm) zeszły finalnie tam, gdzie ich miejsce, czyli w głębokie podziemie. I w takiej, intelektualnej ciemni zaściankowości umysłowej – siedzą do dziś. Od czasu, do czasu tylko, ktoś o nich wspomni. Bynajmniej nie po to, by poprosić o pomoc w zdobyciu ukochanego mężczyzny czy poradę zdrowotną. O wiedźmach mówi się tylko wtedy, gdy nachodzi nas potrzeba wyzwania wścibskiej sąsiadki i wszechwiedzącej teściowej od najgorszych, a na języku nie pojawiają się bardziej wysublimowane epitety, niż „Ty czarownico!”.